Nienawiść...
Witam wszystkich użytkowników tego forum.
Postaram się w wielkim skrócie przytoczyć moją historię (jeśli ktoś w ogóle będzie miał czas i ochotę, żeby się z nią zapoznać...).
Mój "ojciec" jest alkoholikiem. Pije odkąd sięgam pamięcią. W domu wiecznie były awantury, przepychanki słowne i siłowe, przemoc psychiczna, interwencje policji i co tam jeszcze się mogło dziać w rodzinie alkoholowej...
Ojciec nigdy się mną nie zajmował, niczego mnie nie nauczył, nie spędzał ze mną czasu, nawet posądzał matkę o zdradę przez co w konsekwencji istniała możliwość że nie jestem w ogóle jego dzieckiem...
W liceum zaczęłam się okaleczać i truć lekami. Po 10 latach bezskutecznych terapii wylądowałam w szpitalu psychiatrycznym z powodu okaleczeń i myśli S. Wypuścili mnie po 2 miesiącach i miało być OK. Terapia trwała nadal. Niedawno przestałam stosować jakiekolwiek leki psychotropowe bo po tych wszystkich latach nie mogłam już na nie patrzeć a i tak więcej z nich było skutków ubocznych niż pożytku. Uwierzcie mi, że lepiej funkcjonuję bez nich obecnie.
Rok temu matka rozwiodła się z moim "ojcem". Wcześniej w sądzie musiałam walczyć o alimenty, przed płaceniem których tamten bronił się nawet wystawiając przeciwko mnie adwokata.
Powiedział mi m.in., że (cyt.) to, co się ze mną stanie lata mu koło h***. To najbardziej utkwiło mi w pamięci...
Obecnie znalazł sobie nową rodzinę, gdzie wydaje kasę nie tylko na obce dzieci ale i wnuki...
Za to broni się przed podziałem majątku i spłaceniem części należnej mojej matce.
Wyprowadziłam się z domu. Można powiedzieć, że uciekłam. Nie mogłam tego wszystkiego dłużej znosić. Mieszkam sama. Ledwie wiążę koniec z końcem. Po opłaceniu mieszkania i rachunków już niewiele zostaje bo nie zarabiam też zbyt wiele...
Poznałam niedawno chłopaka i tu zaczynają się schody...
Jest to osoba naprawdę wyjątkowa w moim odczuciu, pełna pozytywnych i wartościowych cech. Dlatego też dziwi mnie, jak taki facet mógł zainteresować się byle mną...taką szarą, bezbarwną, nudną, z chol...ym bagażem emocjonalnym... Nie potrafię w to uwierzyć. Boję się, że to i tak nie ma sensu, bo jeśli mnie bliżej pozna to i tak zobaczy jaką beznadziejną i nieporadną osobą jestem. Więc po co w ogóle to wszystko... No ale jak mam mu to powiedzieć na tak początkowym etapie znajomości? Chciałabym z jednej strony ją rozwijać, ale jednocześnie okropnie się boję, że ja po prostu jestem skazana na życie w samotności, bo tylko takie potrafię jako tako prowadzić. Nie widzę siebie ani jako żony, ani matki. Nie dam rady.
Zalewa mnie żal, fala smutku i ogromna nienawiść...nienawiść do "ojca" który mnie zwyczajnie zniszczył...latami, krok po kroku stwarzał nieudacznika, zamkniętego w sobie, walczącego o każdy dzień z własnymi słabościami, bez wiary w siebie, za to z przekonaniem jedynie o swojej beznadziejności i tego, że nie należy mi się szczęście...
Siedzę i ryczę jak bóbr. Nie wiem co robić. Nie wiem czy jest szansa żeby cokolwiek zmienić. To wszystko jest okropne... Co za puste , samotne życie mi zostało jedynie do powolnego przejścia...
Przepraszam Was, potrzebowałam to z siebie wyrzucić. Może ktoś ma podobnie...
|